Jest w Polakach coś dziwnego, że generalnie nie potrafią się cieszyć z sukcesów, natomiast gloryfikują „piękne porażki”. Od lat staram się przełamać tę głupią zasadę i oficjalnie dziwię się np. obchodom rocznic, które dotyczą przegranych powstań narodowych, czy też komentarzom, które wysławiają „piękną grę polskiego zespołu, zakończoną zwycięstwem naszych przeciwników” (vide komentarze mediów na temat frankfurckiego meczu Niemcy : Polska – przegranego 3:1).
Z zażenowaniem przyjąłem więc na klatę kilka zapytań, w stylu „po co jechać na mecz, który i tak wiadomo, że wygramy?”. Powiem szczerze – nie wiem, co odpowiadać na tak idiotyczny zarzut, dlatego też pozwólcie, że skupię się na mojej subiektywnej radości z wyjazdu do Warszawy 7 września 2015 r. Graliśmy w tym dniu na Stadionie Narodowym z Gibraltarem i pokonaliśmy ich 8:1. Mecz – mimo niesprzyjającej aury – sprawił mi dużo frajdy. Do domu wróciłem około 2:30 w nocy. Pal licho zmęczenie – było warto! Wygraliśmy. Wygraliśmy wysoko. Widziałem to na żywo.
A na zakończenie – kilka fotek… (stadion, droga na stadion, na trybunach, kibice, hymn narodowy, piłkarze…)