lut 17
2009

Dariusz Rekosz i Robert Buczek„Jazz to wolność” – przekonuje Robert Buczek.

Robert Buczek – autor książek dla dzieci i dla dorosłych. Twórca zwariowanej Rodziny Bzików, ale także trzymających w napięciu thrillerów, wśród których znajdziemy prawdziwą perełkę – „Umów się i giń”. Znawca muzyki jazzowej (prywatnie i zawodowo), na stałe wpisany w Kraków. Sprawnie żongluje słowem pisanym, umiejętnie wciągając czytelnika – raz w meandry dziecięcych zabaw, kiedy indziej – w zagmatwaną charakterologię „policjantów i morderców”. Jak mu się to udaje? Posłuchajcie…

(na zdjęciu: z Robertem Buczkiem w jednym z gdańskich pubów)

Dariusz Rekosz: Twoje pisarstwo zaczęło się od…
Robert Buczek: A tak se siadłem i wyczesałem jedną powieść, potem drugą, a potem to już poszło z górki. Albo tak: by wyjaśnić ten złożony proces muszę się cofnąć do czasów średniego Gierka, w których przyszło mi uczęszczać do szkoły podstawowej. Ten mroczny okres polskiej historii dla mnie okazał się wyjątkowo szczęśliwy, gdyż trafiłem na polonistkę z prawdziwym powołaniem, która zaszczepiła we mnie umiłowanie do mowy ojczystej (akurat! ble, ble, ble). Albo jeszcze inaczej: kiedyś, po kolejnym zawodzie miłosnym, wyrzucony z pracy, pogrążając się w rozpaczy, bo właśnie mój ukochany chomik Franek odwalił kitę (świeć Panie nad jego duszą), siedziałem w knajpie i intensywnie pracowałem nad tym, by rozwój marskości mej wątroby nabrał odpowiedniego tempa. I na ten czas spłynęło na mnie objawienie – usłyszałem głos, który mówił: „Idź, Buczek, i pisz!” I poszłem. I napisałem. A może tak: zawsze miałem skłonność do wymyślania historii. Jeszcze będąc niewinnym pacholęciem popełniłem opowiadanie fantastyczne, które wysłałem do pisma fantastycznego. Jednakże redaktorzy fantastyczni fantastycznego pisma uznali, że moje opowiadanie fantastyczne zgoła fantastyczne nie jest. Nie zniechęciło mnie to jednak. Mój talent dojrzewał przez kolejne dziesięciolecia, aż dojrzał i się objawił w pełnej swej krasie (a może kraksie?).

DR: Twórczość dziennikarska jest zgoła inna od tej „książkowej”. Publicysta nie bardzo może sobie pozwolić na „wymyślanie historii”. Czy książki były spełnieniem tej właśnie potrzeby?
RB: W kwestii tego, co zgoła, to „teoretycznie tak”. Ale w praktyce bywa różnie. Ja wprawdzie nie konfabulowałem na temat wydarzeń muzycznych i to nawet jak byłem pod wpływem grzybków halucynogennych (ale być może tylko dlatego, że nigdy pod takim wpływem nie byłem?!). O moich kolegach po piórze krążą jednak całkiem interesujące anegdoty, a co najmniej jeden przypadek jest solidnie udokumentowany. Są tak zwane twarde dowody. Otóż pewnego razu w poczytnym periodyku jazzowym ukazał się sążnisty artykuł z koncertu. Był to majstersztyk dziennikarstwa jazzowego: analiza była dogłębna i profesjonalna, język giętki, synteza zabójczo precyzyjna, a wnioski tak przenikliwe, że aż powalające. Ino, że się koncert nie odbył. Odwołany został. O czym wybitny skądinąd krytyk nie wiedział. A napisać trza było. To i napisał. I tekst został opublikowany. To jest oczywiście historia zabawna, bo dotyczy zabawnej dziedziny, ale codziennie obserwuję przypadki, kiedy publicyści i dziennikarze „wymyślają historie”. I wcale nie w sprawach zabawnych, ale jak najbardziej poważnych. Manipulacja wynikająca z głupoty, niedbalstwa, czy też przeprowadzana z pełną premedytacją jest tak powszednia, jak bułka z gwoździem w latach 70tych. Jak się bierze czyjąś wypowiedź, kawałkuje, dobiera te kawałki podług własnego uznania, a potem cytuje, jako oryginalną wypowiedź, to czy to nie jest „wymyślanie historii”? A jak się ma wiedzę na określony temat praktycznie zerową, ale się chce koniecznie stawiać tezy i je udowadniać bełkotem, to czy to nie jest fantazjowanie? Ale wiem do czego zmierzałeś w swym pytaniu i co chciałeś zdemaskować. Tak, to prawda! Przyznaję się! Wiem, że to straszne, ale nic na to nie poradzę. Pisanie tak mi się spodobało, że zacząłem chcieć więcej i więcej, i więcej, i więcej, i więcej, i więcej (jak to dobrze, że w komputerze jest funkcja kopiuj – wklej!)…

DR: Dlaczego twórczość dziecięca? Co lub kto był dla Ciebie inspiracją?
RB: Tym razem odpowiedź będzie krótka. Twórczość dziecięca, bo mam troje dzieci. Grzechem by było tego nie wykorzystać. I tak na przykład gagi włożone do „Bzików” są albo autentyczne, albo wymyślone pod wpływem jakiejś zaistniałej realnie sytuacji. W książce „Bziki kontra tajemniczy Pan Zemsta” jest scena, w której pan Bzik wpada w samochodzie do wody na przeprawie promowej na Westerplatte. Historyjka ma podłoże autentyczne. Otóż jestem człowiekiem raczej niecierpliwym, którego wszelkie kolejki błyskawicznie doprowadzają do stanu wrzenia. I kiedyś stało się tak, że do wspomnianego promu stała kolejka aut, a żaden sygnalizator, czy to szlaban, czy czerwone światło, nie wskazywał, że nie wolno jechać. No więc zaatakowałem z tylnej pozycji i nie wiadomo, czy by się cała akcja nie skończyła, jak w przypadku pana Bzika, jakby mnie rodzina nie powstrzymała.
A inspiracją jest dla mnie niezmiennie od lat co najmniej trzydziestu Lem. Są oczywiście i inne inspiracje, ale Lem ma je wszystkie, za przeproszeniem, pod sobą. To jest inspiracja na maksymalnie wysokim stopniu uogólnienia. I jakkolwiek rozkładając Lema na czynniki pierwsze trudno byłoby się doszukać wpływu jego pisarstwa na popełniane przeze mnie teksty, szczególnie te dla dzieci, to – chcecie, to wierzcie, chcenie, nie wierzcie – taki wpływ jest.

DR: Nie jest tajemnicą, że – będąc debiutantem – wydać książkę w Polsce jest sprawą nader trudną. Jak było w Twoim przypadku?
RB: Może to głupio zabrzmi, ale po obowiązkowej porcji odmów trafiłem na wydawcę, który zareagował na nadesłany przeze mnie tekst nadspodziewanie szybko, wręcz błyskawicznie. Przyznaję, że mnie w pierwszym momencie zatkało, a jako osoba podejrzliwa z natury, poczułem nawet pewną obawę, czy wydawca ów jest aby na pewno w pełni poczytalny. Jak się słyszy teksty typu: „Nie, proszę nam nie wysyłać swoich tekstów, bo my wydajemy tylko hity”, to jak człowiek nagle zderza się z pałą przegiętą w drugą stronę, to się można przerazić. Tą pierwszą książką, która zyskała uznanie wydawcy był „Miś”. Sam uważam, że jest to najlepsza powieść, jaką dotychczas napisałem. Jednakże poza tym, że doczekała się bardzo celnej recenzji (jedynej!), to jak na razie przeszła zupełnie bez echa. Co świadczy o tym, że o ile, jak słusznie zauważyłeś, wydać książkę w Polsce jest nader trudno, to potem jest jeszcze trudniej. W naszym pięknym kraju nie został wypracowany mechanizm promowania rodzimej kultury, polegający na prostym przekonaniu, że rodzimą kulturę promować TRZEBA. I nie dotyczy to tylko mnie, czy wyłącznie polskiej literatury, ale jest to problem ogólny. U nas się najpierw omawia to, co dzieje się poza granicami, a potem, jak został jeszcze kawałek miejsca i czasu, to coś się tam bąknie o rodzimej twórczości. A i tak bąkniecie owo jest związane na ogół z siłą wydawcy, albo producenta, który przy pomocy przeróżnych transakcji wiązanych wymusza na mediach odzew, albo sobie po prostu taki odzew kupuje. Najlepiej widać to w realizowaniu tak zwanej „misji” przez media publiczne, które misję ową redukują niemal wyłącznie do sfery politycznej. W dodatku większość publicystyki politycznej jest tworzona w ten sam infantylny sposób, z którego absolutnie nic nie wynika.

DR: Jaki był Robert Buczek w czasach szkolnych? Prymus, czy ananas?
RB: Nooo, było się prymasem! W podstawówce. Bo potem to mi kompletnie od… tego, no, odwaliło. Maturę z matmy zdałem tylko dlatego, że kolega zostawił ściągę w kiblu. Potem okazało się, że ta matma nie taka straszna, ale musiałem do tego dojrzeć. Od razu utnę wszelkie spekulacje i domysły, że podłożem mojego nieuctwa były: kobitki, gorzała, narkotyki, walka z komuną, ciężka psychoza, porwanie przez kosmitów. Nic z tego. Po prostu przestało mi się chcieć. Wolałem się zajmować swoimi sprawami niż szkołą. W której byłem gościem. Belfer wykładający automatykę na mój widok zwykł mawiać: „O, pan wizytator! To zapraszam do tablicy”. Ten facet siał popłoch, ale mnie się jego podejście bardzo podobało. Mówił na przykład: „Słuchajcie, nigdzie nie jest napisane, że każdy musi mieć maturę”. Tylko, że się z tym swoim przekonaniem nie przebijał. A od tamtego czasu zrobiono znaczny krok naprzód. Trynd jest taki, że statystki muszą ładnie wyglądać. Najładniej będą wyglądały, jak sto procent społeczeństwa będzie miało wyższe wykształcenie. Tylko, że aby się tak stało, to to wyższe wykształcenie będzie musiało być bardzo… niskie. A co do ananasowania, to byłem raczej cicha woda. No i niektóre „kawały” wychodziły mi czasami mimochodem. Kiedyś bardziej krewcy koledzy rozwalili zamek w drzwiach do klasy. Zrobiła się chryja, dyrektorka, wrzaski, straszenie karami, rodzicami, takie tam, więc się zaofiarowałem, że ten zamek naprawię. Wszystko szło dobrze do czasu, aż się dostałem do wnętrza zamka. Wtedy wyskoczyły z tej cholery jakieś sprężynki, zapadki, tulejki i inny badziew niewiadomego pochodzenia. Poskładałem to jakoś do kupy robiąc dobrą minę do złej gry i zamontowałem na miejscu. Zatrzasnąłem drzwi i dałem w długą z wątłą nadzieją, że jakoś to będzie. Następnego dnia taktycznie spóźniłem się do szkoły, ale na nic się to zdało. Wszędzie się już zaczęły lekcje, a pod drzwiami mojej klasy kłębił się tłumek, bo drzwi się nijak nie dawało otworzyć. W końcu woźny, który grzebał przy zamku, zaklął i powiedział, że trzeba drzwi wyrąbać. I poszedł do swojej kanciapy. Po chwili wrócił z siekierą. Akurat ten woźny, szczególnie z siekierą w ręce to nie był miły widok. Nie był to też widok, który nowoczesna psychologia mogłaby zalecać małoletnim. Wychowawczyni, na widok woźnego, który wyglądał jak szaleniec i to szaleniec skrajnie niebezpieczny, wpadła w panikę i wykonała ostatni skok ku drzwiom. I zaczęła rozpaczliwie szarpać klamką. W pewnym momencie szarpnęła tak, że klamka uniosła się do góry. I wtedy drzwi się otworzyły. Chyba jakąś zapadkę, czy coś tam, wetknąłem odwrotnie, no i trzeba było klamkę do góry unieść zamiast w dół naciskać, by się drzwi otwierały.

DR: Prywatnie pracujesz w zupełnie innej branży. Zdradzisz nam, od czego jesteś specjalistą?
RB: E tam zaraz specjalistą. Jestem energetykiem. Ale, jak dowodzi powyższy przykład – a potem były jeszcze inne, rozliczne przykłady – prace ręczne nie są moją mocną stroną, więc nie łażę po słupach, ani nie robię żadnych innych spektakularnych wyczynów, by nie zrobić krzywdy sobie i innym. Głównie sobie. W okresie kiedy jeszcze miałem wenę, by się zajmować elektroniką praktycznie, a nie tylko teoretycznie, udało mi się skutecznie podłączyć do prądu. Podkreślam jeszcze raz – się podłączyć. Skończyło się tylko na krótkotrwałym migotaniu komór i poparzeniach obu dłoni. Fajnie nawet było. Jakby to powiedzieli dzisiejsi szpanerzy: „Wiesz, kolo. Adrenalina i te rzeczy!” Dla własnego bezpieczeństwa uderzyłem więc do biura projektów, bo nie od dzisiaj wiadomo, że papier wszystko zniesie. Szef się mnie na wejściu zapytał, czy lubię rysować. A ja owszem lubiłem. Głównie gołe baby. Wykazywałem nawet w tym kierunku pewien talent. Jak się szybko okazało szefowi niezupełnie o takie rysowanie chodziło, ale w firmie zostałem, by przez lata mozolnie płodzić schematy automatyk zabezpieczeniowych, restytucyjnych i prewencyjnych sieci elektroenergetycznych. Wiem, że brzmi to trochę przerażająco, ale jak się człek nad tym nadmiernie nie zastanawia, to można jakoś wytrzymać. A nawet z tego wyżyć.

DR: „Umów się i giń” trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Myślę, że pomimo świetnych recenzji, książka ta jest nadal mało znana w Polsce. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że w tym przypadku prawie wszystko zależy od intensyfikacji promocji. Czy myślałeś, aby samemu spróbować w jakikolwiek sposób wyjść z nią do „społeczeństwa”?
RB: Nie mam takiej osobowości. Umiejętność autopromocji, jakże przydatna w dzisiejszej dobie, jest mi obca. W dodatku jestem obciążony idealistycznym przekonaniem, że dzieło powinno bronić się samo. I żyję w zgodzie z tym przekonaniem, chociaż z drugiej strony mam pełną świadomość, że jest to utopia. Zapewne jest to dowód mojej głupoty, ale pocieszam się, że to nie moja wina. Po prostu taki się urodziłem.

DR: Nie darowałbym sobie, gdybym nie zapytał o kontynuację tego thrillera. Zdradzisz jakieś szczegóły?
RB: Nie sądzę, bym pociągnął tę historię wprost. Wszystkie wątki zostały w „Umów się i giń” zamknięte. Pozostają oczywiście bohaterzy, którzy są mi w jakiś sposób bliscy. Czy ich kiedyś jeszcze wykorzystam w znacznym stopniu zależy od odzewu rynku. W dodatku tak „Umów się i giń”, jak i pomysły na kolejne książki oraz pozycje, które czekają na wydanie są nieprawomyślne, mroczne i pesymistyczne. A wydawcy chyba uważają, że nie tego współczesny polski czytelnik potrzebuje. I być może mają rację. Być może w tak młodej demokracji, jak polska demokracja, należy na każdym kroku szczepić w społeczeństwie bezrefleksyjne, ślepe przekonanie w siłę, sprawiedliwość i nieomylność instytucji państwowych oraz wiarę, że owe instytucje powinny dominować nad jednostką i jej indywidualnym poczuciem przyzwoitości. „Umów się i giń” kończy się tak, jak się kończy, bo para gliniarzy takiego przekonania i takiej wiary nie ma. Ja też nie. My musimy w demokracji pożyć jeszcze trochę, żeby niewiara w wydolność systemu mogła zostać odzwierciedlona w literaturze, dramacie i filmie. Na razie mamy fazę, w której dominuje kolejna odmiana socrealizmu.

DR: Zapewne zarówno wśród literatury dla młodszych, jak i starszych czytelników, masz swoje ulubione pozycje. Czy mógłbyś je nam polecić?
RB: A czemu nie? Dla dzieci i młodzieży ze wszech miar wskazana jest przede wszystkim klasyka: Mark Twain, Jack London, James Oliver Curwood, Charles Dickens, Henryk Sienkiewicz. Sam zaczytywałem się kiedyś historiami wymyślanymi przez Adama Bahdaja, Edmunda Niziurskiego, Alfreda Szklarskiego, więc naturalne jest, że ich książki podsuwam swoim dzieciom. Mniej znanych polskich autorów piszących współcześnie dla dzieci znam wyrywkowo i jedynie powierzchownie, więc wolę się uchylić od odpowiedzi. Wspomnę jedynie o Jacku Kamińskim, autorze „Baboków”. Wspomnę, bo mi ten facet kosmicznie podpadł. Przez jego książkę nie raz straciłem głos, przymuszany do pracy przez własne dzieci tekstem: „Tato! Poczytaj!”. „Baboki” to w moim domu najbardziej zaczytana książka. Z kolei o niejakim Rekoszu wspomnieć nie mogę, bo akurat w tym wywiadzie nie wypada (no i tym samym dołączyłem do „elitarnego” grona tych wszystkich, co to mówią, że nie powiedzą, ale właśnie jak mówią, że nie powiedzą, to mówią). Jedną z moich ulubionych powieści są „Podróże Gullivera” Jonathana Swifta i polecam ją zarówno podrośniętej młodzieży, jak i dorosłym. W tej samej kategorii wypada wymienić równie genialną prozę Williama Makepeaca Thackeraya („Pierścień i róża”). Wprawdzie nikt o to nie pytał, ale co tam, zdradzę też, czego absolutnie nie polecam. A nie polecam „Harry’ego Bezportek”. Za długie, za nudne, za głupie. Kto to widział, żeby chłopina latał na miotle?! Nawet dziecko wie, że na miotle lata Baba Jaga (oraz co druga teściowa). Jak ktoś lubi cegły liczące po kilkaset stron tekstu, to polecam Tolkiena – „Władcę Pierścieni” czytelnikom mieszczącym się w granicach normy, a bardzo wytrwałym „Hobbita”. A w ogóle jeżeli ktoś ma skłonność do fantastyki, to polecam solidną, rzetelną, intelektualnie zapładniającą hard science fiction spod znaku Lema, Harrisona, Dicka, Aldisa, Herberta, Strugackich itp., a nie te wszystkie współczesne pierdoły o smokach i czarach. Tym samym wkroczyliśmy taranem na teren literatury dla dorosłych. Tutaj mnogość nazwisk, które warto byłoby przywołać jest wielka. By nie zmieniać jednak tej rozmowy w mechaniczną wyliczankę, wymienię trzech autorów dla dorosłych, którzy są moimi faworytami niefantastycznymi i niekryminalnymi. To William Golding, John Irving, Tadeusz Konwicki. Na marginesie wspomnę, że niedawno w telewizji, ale oczywiście nie publicznej, gdzież by tam, w publicznej lecą albo tasiemcowate seriale albo sensacja kategorii B(zdet), wyemitowano ekranizację powieści Irvinga „Hotel New Hampshire”. Całkiem udany film, nakręcony na podstawie kapitalnej książki, z kapitalną obsadą aktorską został przez recenzenta (tkę) gazetowego oceniony na jedną gwiazdkę, czyli zyskał rangę gniota. Aż chciałoby się zawołać: „po co ty to chłopie (dziewczyno) robisz i kto ci na to pozwala?!”. Domyślam się, że chciałbyś bym wspomniał też o autorach sensacyjnych, ale w tej materii cię rozczaruję – takiej literatury niemal zupełnie nie czytam już od lat. Polecić z czystym sumieniem mogę więc jedynie klasyków kryminału i powieści sensacyjnej: Chandlera, Ludluma, Forsytha, Folletta, Higginsa.

DR: Jazz, to specyficzny gatunek muzyki. Dlaczego akurat on?
RB: Bo jazz to wolność. A tego nam potrzeba, jak powietrza. A przynajmniej mnie. Komuna podobno padła, ale stare metody zniewalania zostały zastąpione przez nowe, sprytniejsze. A może nawet nie sprytniejsze, ale propaganda jest na nieporównywalnie wyższym poziomie niż za komuny. W dodatku jazz, to wolność, ale nie anarchia. Jazz to najwyższy rodzaj kontrolowanej wolności, jaki kiedykolwiek wytworzył człowiek. Jazz to indywidualizm. Bez jednostki, bez indywidualności nie ma jazzu. Ale jazz to także współpraca. I to znowu na niewyobrażalnym poziomie. Współpraca w zespole jazzowym musi być idealna, bo inaczej wszystko się sypie. Nie ma więc jazzu bez współpracy. Jazz to improwizacja. A więc swoboda, inwencja, kreatywność. Łapiesz, co to za mieszanka? W żadnej innej dziedzinie życia ludzie nie są tak „wydajni”, jak w jazzie. Gdyby dało się zasady jazzowe zastosować do innych dziedzin życia, to mielibyśmy raj na Ziemi.

DR: Dowiadujemy się jutro, że Robert Buczek odziedziczył milion dolarów. W co zainwestujesz? Które ze swoich marzeń chciałbyś zrealizować?
RB: Stary, jak miałbym milion dolarów, to najbardziej trywialne marzenie byłoby spełnione, bo miałbym zapewniony byt, nie musiałbym się bać o rodzinę i nie musiałbym pracować. To nie znaczy, że bym nie pracował, ale bym NIE MUSIAŁ! To jest jakościowo ogromna różnica. I właściwie tyle, bo ja nie mam innych marzeń związanych z poziomem zamożności, typu podróżowanie, lepsze auto, większy dom, własna wyspa na oceanie itp. Ja mam przeróżne marzenia, ale to są marzenia idealisty, których nie jest w stanie rozwiązać ani milion dolarów, ani miliard, ani bilion, ani, jak mniemam, żadna inna kwota. Nie wiem czy jest sens w ogóle wspominać o tych marzeniach, bo wyjdę na wariata. Szczególnie teraz, gdy Polskę zalewa amok konsumpcyjny i nie ma już pytania: „być, czy mieć”, bo wiadomo, że liczy się tylko „manie”. W dodatku ja jestem idealistą-technokratą i mam dojmująco bolesne przekonanie, że większość tak zwanych „palących problemów ludzkości” można by rozwiązać, tylko nikt tego nie chce zrobić. Bo komunizm się nie sprawdził, a kapitalizm jest przestarzały. Bo chciwość przestała być skutecznym motorem napędowym cywilizacji. Nadal jest jedynym motorem, ale motorem dychawicznym. Jak słucham tych wszystkich mędrków, którzy załamują ręce, że trzeba zwalczać efekt cieplarniany, że trzeba dywersyfikować dostawy energii, że jest głód na świecie, że się zmniejszają zasoby pitnej wody itp., itd., to mnie krew zalewa, bo oni albo są debilami, albo kłamią w żywe oczy. By rozwiązać te problemy potrzebna jest tylko jedna rzecz. Energia. Praktycznie nieograniczoną ilość energii ludzkość ma w zasięgu ręki, tylko z niej nie korzysta. A nie korzysta w imię zasady, że szeregowy przedstawiciel gatunku homo sapiens nie może mieć nic za darmo. Aż dziwne, że jeszcze nie opodatkowano powietrza. Może po prostu żaden kacyk na to nie wpadł? Moglibyśmy już teraz żyć WSZYSCY w technologicznym raju, ale to się nie dzieje, bo elicie sen z powiek spędzają dwa przerażające pytania:
1. jak to będzie, jak stracimy materialną dominację nad hołotą?!
2. co ze sobą pocznie te 6 miliardów ludzkiej stonki, jeżeli okaże się, że nie da się jej w żaden sposób zagonić do przymusowej roboty?
Odpowiedzi są w oczywisty sposób jeszcze bardziej przerażające niż pytania. Otóż po pierwsze życie straci smak, bo ulotni się możliwość gnębienia bliźniego przy jednoczesnym zachowaniu świetnego samopoczucia wynikającego z przeświadczenia, że się o tego samego bliźniego dba. Po drugie 6 miliardów, które musi tyrać od rana do wieczora, zaczęłoby myśleć! Strach pomyśleć, co by z tego mogło wyniknąć!

DR: Wielu zapytałoby Cię o to, jak napisać dobry kryminał? Czego w nim unikać? Podpowiesz?
RB: To właściwie bardziej pytanie do zawodowego literata, niż do mnie – samorodnego talentu. To tak samo, jak pytać Małysza, dlaczego dobrze skacze. Nie odpowie. A na poważnie, bo być może się jeszcze ktoś nie zorientował, że żartuję (bo czasem sobie żartujemy, nieprawdaż?), to mam jedną radę, taką wybitnie pod prąd. I właściwie nie jako pisarz, bo co ze mnie za autorytet w tej dziedzinie, ale czytelnik. Jak chcecie pisać, to zapomnijcie o trendach, modach, badaniach rynku, oczekiwaniach czytelników, wymaganiach wydawców. Nie róbcie niczego na siłę. Jak macie pomysł i uważacie, że warto go rozwinąć, to siadajcie i piszcie. Jeden warunek – polszczyzna nie może wam doskwierać na każdym kroku. I nie chodzi o to, że zamiast: „puściłem sms”, napiszecie: „puściłem smsa”, co nawiasem mówiąc zdarza się nagminnie, bo od takich poprawek jest redakcja. Chodzi o to, żebyście tej polszczyzny nie kaleczyli na każdym kroku, bo wtedy lepiej zając się czymś innym. Do tej mojej rady, by być sobą, powinniście się stosować jeżeli chcecie napisać świetną książkę, ale nie zależy wam na kasie. Wielu z was zapewne utonie, ale komuś się na pewno uda. Jestem przekonany, że John Gardner pisząc „Grendela”, George Orwell „Folwark zwierzęcy”, Aldous Huxley „Nowy wspaniały świat”, czy Stanisław Lem „Niezwyciężonego” kierowali się właśnie taką zasadą. Ale jak chcecie po prostu dobrze zarobić – zapomnijcie o niej. Ryzyko jest zbyt duże.

DR: Ponieważ mamy dopiero początek roku 2009 – zdradź nam swoje plany literackie na ten rok. A może pozaliterackie?
RB: Plany literackie są dość iluzoryczne, bo zależą od wolnego czasu, którego mi brakuje. Pomysłów mam aż za dużo, ale nie wykluczone, że są to pomysły nieprzystające do obowiązujących oczekiwań. Bardziej namacalne są więc plany pozaliterackie, a te są takie, by zarobić tyle szmalu, aby mieć święty spokój przez kolejne dwa, trzy lata i zając się życiem, a nie tyraniem.

Dziękuję za udzielenie wywiadu!

Autor Dariusz Rekosz



Ten artykuł nie jest komentowany.